Recenzja filmu

Ardeny (2015)
Robin Pront

Dres z plamą w kroku

Pront mnoży twisty, gwałci reguły prawdopodobieństwa i eskaluje konflikty, ale jego bohaterowie cały czas mają w oczach rodzaj zagadkowej pustki. Jakby wszystko, co ich spotyka – a niemało w tym
Szorstka i śmierdząca piwem – taka powinna być braterska miłość. Nie tam żadne upudrowane, przegięte homoerotyki dla miękkich serduszek, jakieś rurki z podwiniętą nogawką, obcisłe koszule. Belgijska "hołota" zadaje szyku w szaroburym "dresiwie" z plamą w kroku, jak za starych, dobrych lat 90. Reżyserowi "Ardenów"Robinowi Prontowi, musi być w jakiś sposób bliski ten brutalny świat "prawdziwych mężczyzn" – europejskiego lumpenproletariatu – bo swój debiut kala juchą, potem i samochodowym smarem. Próbuje ze współczesnego toposu "bandyckiego życia" wydobyć ciężar uniwersalnego mitu, prostą przemoc z wielkomiejskich przedmieść przekuć w edypalne rozterki skrzywdzonych  30-latków. Freudowska z ducha historia rywalizacji dwóch braci – walka o wpływy w rodzinie, szacunek i miłość kobiety – jest w "Ardenach" wystylizowana na sentymentalny teledysk. Pulsujący, miejscami urzekający wizualnie, ale w gruncie rzeczy wyprany z emocji. 


Brakuje tutaj podstawowego elementu, który pozwoliłby nam poczuć opowieść na własnej skórze. Pront mnoży twisty, gwałci reguły prawdopodobieństwa i eskaluje konflikty, ale jego bohaterowie cały czas mają w oczach rodzaj zagadkowej pustki. Jakby wszystko, co ich spotyka – a niemało w tym traumy – rozgrywało się za szklaną szybą, w emocjonalnej próżni, zaprojektowane w charakterze dodatku do hiperestetycznych kadrów. Zbyt mało tu "mięsa" – realności, której oczekujemy zwykle po "kinie bandyckim". Reżyser popełnia więc grzech typowy dla epoki nadprodukcji obrazów – ambicje nie pozwalają mu cieszyć się samym gatunkiem filmowym, musi schemat jeszcze "nadziać" czymś na kształt intelektualnej głębi; zwielokrotnić wizualne bodźce, nawet jeśli w żaden sposób nie dopowiadają historii. Po takich zabiegach scenariusz leży już zazwyczaj na łopatkach.

U Pronta początek jest niewinny, bardzo gatunkowy: dwaj bracia napadają i wpadają. Starszy, Kenneth, idzie na kilka lat do paki, młodszy, Dave, unika kary i zaczyna układać sobie życie "po bożemu". Dostaje pracę w myjni samochodowej, odstawia alkohol i narkotyki, poznaje kobietę. "Mała stabilizacja" mu służy, jedyny problem w tym, że nowa dziewczyna to dawna wspólniczka i kochanka Kennetha. A brat nie dość, że nie wie o związku Dave'a, to jeszcze zostaje warunkowo zwolniony z więzienia po odbyciu części kary. I natychmiast wraca do bandyckich zwyczajów – rywalizacja o kobietę stanie się punktem zapalnym, ale prawdziwą stawkę wyznacza pozbawione litości "przestępcze" fatum. Za jego sprawą bracia będą musieli udać się na tułaczkę po Ardenach, krainie ich dzieciństwa.

 

Górskie pasmo ma w filmie oczywiście wymiar symboliczny. Bohaterowie wracają do "macierzy" (jako dzieci spędzali w Ardenach wakacje), a wraz z ich pielgrzymką reaktualizują się ukryte lęki i podświadome tendencje. Leśne pustkowie, zasiedlone jedynie przez dziwaków i odszczepieńców, doskonale sprawdza się jako symboliczny rezerwuar nagromadzonych przez lata emocji – to tutaj konflikt może eskalować, wybrzmieć, napuchnąć przemocą jak krwiak nad podbitym okiem. Kenneth to samiec alfa – jego seksualność jest lepka i dominująca, język dosadny, a dres brudnawy. Dave to ten spokojny, o własną pozycję w stadzie walczy raczej sprytem i przezornością. Banalne motywacje i logika tego konfliktu, tak jak forsowana na siłę freudowska symbolika, są skrojone na wzór starej zabawki optycznej, w której bębnie oglądamy wciąż ten sam wirujący obraz. Pront chyba zdaje sobie sprawę ze schematyzmu własnego konceptu, bo w ostatniej chwili przenosi ciężar opowieści na wątek sensacyjno-kryminalny. Film ewoluuje w krwawy thriller, ale nieprawdopodobne twisty każą wątpić w czyste intencje reżysera. Efekt "wow!" jest zbyt efekciarski, obliczony na destrukcję już i tak nerwowo sponiewieranego widza. Mocno szkolarskie podejście – skopać leżącego i pozostawić bez szans na odreagowanie; domknąć na siłę coś, co mogło z powodzeniem pozostać otwarte. 

Trochę jednak mi tych "Ardenów" żal. Mimo nieprawdopodobieństw historia w kilku punktach autentycznie wciąga, a część kadrów chciałoby się powiesić na ścianie. Oprychom Pronta brak tylko tej zadziorności, która, jak w przypadku Begbiego z "Trainspotting", zwykły kufel z piwem zamienia w symbol bandyckiego psychopatyzmu. Dres w "Ardenach" jest trochę za czysty, a biceps za bardzo wyrobiony, stąd w finale wszystko musi zostać uwalane osoczem. Jakby ktoś w tej spokojnej, sielskiej Belgii – kolebce europejskiej kultury – otworzył puszkę Pandory i uwolnił chaos, który kłębi się pod jej gładką powierzchnią. Wspaniale, tylko potem trzeba jeszcze pamiętać, żeby w odpowiedniej chwili zakręcić wieko. W innym przypadku uwolnimy zbyt wiele.  
1 10
Moja ocena:
5
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones